Osiem lat minęło…

Dziś zaczynam od piosenki sprzed ponad trzydziestu lat. Niestety, nigdy nie była tak aktualna, jak jest dzisiaj: A przecież były czasy, nie tak dawno, że żyliśmy z uśmiechem na twarzy, byliśmy dumni, dumą prawdziwą, zbudowaliśmy stadiony, autostrady, zaprosiliśmy gości z całej niemal Europy i wspólnie się bawiliśmy. I nawet nam nie przeszkadzało, że świat polityczny kreują w zasadzie te same postacie, które robią to dziś.https://www.youtube.com/embed/A8d3QBMWUgs?feature=player_embedded Wczoraj minęło siedem lat, jak byłem z Filipem na meczu Euro 2012: 

 …Kiedy sześć lat temu polscy piłkarze pojechali, na krótko, bo na krótko, ale zawsze, na finały Mistrzostw Świata w piłce nożnej do Niemiec, a ja z różnych powodów, głównie osobistych, za nimi nie pojechałem, wydawało mi się, że zmarnowałem życiową szansę. Że nigdy już nie będę tak blisko wielkiej piłki, że tak niewiele kilometrów nie będzie dzieliło mnie od gwiazd światowej piłki, że na zawsze musi mi wystarczyć emocjonowanie się meczami gdańskiej Lechii na Traugutta. Na szczęście rok później Michel Platini wyciągnął z kieszeni odpowiedni kartonik

 i dostałem swoją drugą szansę. Tej nie mogłem już zmarnować i … nie zmarnowałem. Logowanie na stronie UEFA, trochę nerwów, trochę oczekiwania i udało się, wylosowałem bilet na Euro! Potem grudniowe losowanie grup i już wiem, że obejrzymy z Filipem, mecz dwóch ostatnich mistrzów świata, Hiszpanów i Włochów! Warto było czekać.

 Następne miesiące, to co raz bardziej nerwowe oczekiwanie na wizytę listonosza, który wręczy upragniony list. Doczekałem się w maju. Pozostało już tylko odliczać czas do meczu…

 10 czerwca 2012 – godz. 15.00

 To jest ten dzień. Wychodzimy z domu. Koszulka z herbem Moreny dumnie prezentuje się na mieście. Liczymy z Filipem kibiców gości na ulicach.Wszędzie widać głównie Hiszpanów, lub sympatyzujących z nimi Polaków. Włochów jak na lekarstwo. W końcu nie od wczoraj nasze miasto odwiedzają goście z Półwyspu Iberyjskiego. Atmosfera wielkiego święta.

 10 czerwca 2012 – godz. 16.00

 Jesteśmy w Gdańsku. Wszędzie wokół kolorowy i wesoły tłum. Poziom życzliwości dla ludzi przekracza wszelkie znane ludzkości miary. Szturmujemy kolejkę SKM, która zawiezie nas na stadion. Obrazek jak z dawnych czasów. Wsiadamy szybko do przedziału, inni nie mieli tyle szczęścia. Drzwi zamknąć się nie mogą, bo ciągle dochodzą następni chętni. W środku naszego przedziału zmieścił się chyba cały świat! Biali, Czarni, Polacy, Włosi, Niemcy, Rosjanie i oczywiście Hiszpanie, choć większość tych ostatnich od dawna była już na stadionie. Pociąg w końcu rusza, co wprawia zebranych w dobrą, choć gorącą i duszną atmosferę. Ktoś intonuje, ktoś podchwytuje i za chwilę chyba cała kolejka wykrzykuje: Polskaaa, Biało – Czeeeerwoniii!. Jest pięknie.

 10 czerwca 2012 – godz. 16.30

 Docieramy pod stadion. Wyjście z kolejki trwa jeszcze dłużej, niż wcześniejsze próby odjazdu. Nic dziwnego, wszędzie płynie kolorowa rzeka ludzi. Ostatnia szansa na kupno – sprzedaż wejściówki. Pojawiają się chętni z tabliczkami: I NEED TICKETS. Wolny rynek szybko reaguje: Jest popyt, musi być podaż. Spod ziemi wyrastają chętni, aby na boku, bez rozgłosu dokonać transakcji. Wszyscy muszą być zadowoleni. Docieramy do strefy kontroli. Za chwilę jesteśmy już na stadionie. Razem z ogromną rzeszą fanów z całego świata. Dominuje kolor czerwony, zdecydowanie dominuje.

 10 czerwca 2012 – godz. 17.00

 Chwila odpoczynku przed meczem. Wszędzie wesołe grupy kibiców. Głównie z Hiszpanii. Bawią się, uśmiechają, śpiewają, tańczą, grają na bębnach, po prostu cieszą się. Fanów z Włoch raczej nie widać. Jak już się pojawiają, to raczej spokojnie, bez entuzjazmu, jakby byli przytłoczeni przewagą liczebną Hiszpanów i jakby nie chcieli podjąć z nimi rywalizacji na radość, na śpiew. Na stadionie było potem podobnie. Obejrzeliśmy oficjalny sklep UEFA na stadionie – ceny rzeczywiście europejskie. Największy problem na tego typu imprezach, to oczywiście… toalety. A właściwie ich niedostateczna ilość. Dobrze, że piwo na stadionie jest dla mnie zbyt drogie. Jeden problem mniej.

 10 czerwca 2012 – godz. 17.15

 Jesteśmy na swoich miejscach. Los i tym razem był dla nas łaskawy, mamy świetne miejsca za bramką, w towarzystwie wielkiej rzeszy hiszpańskich fanów. Cały stadion przed nami! Cały świat przed nami! Jest i znamy nam dobrze z meczów Lechii Marcin Gałek, choć tym razem w wersji angielskiej. Są oficjalni wodzireje z Hiszpanii i z Włoch, próbujący swoich rodaków rozgrzać przed właściwym kibicowaniem podczas meczu. Gości z Półwyspu Iberyjskiego do żadnej zabawy namawiać nie trzeba, więc chwilę później płynie już znane, hiszpańskie NA NICH! śpiewane przez tysiące fanów, także polskich. Z Włochami jest znacznie gorzej. Ku mojemu dużemu zaskoczeniu, są cisi, senni, jakby nieobecni. Ich wodzirej długo musi zachęcać ich do wspólnego śpiewu. Może dlatego, że ich piosenka, choć całkiem sympatyczna, to chyba niespecjalnie nadaje się do karaoke, a może dlatego, że zbyt długo podziwiali uroki naszego pięknego miasta i teraz trochę brakuje im sił? Sił nie zabrakło za to Hiszpanom, którzy wbiegających na murawę na rozgrzewkę, jako pierwszych, Włochów, przywitali ogromną salwą gwizdów. Żeby było wiadomo, kto dziś rządzi. Potem jak zawsze obowiązkowa, część artystyczna, dla umilenia oczekiwania na mecz. Jak zawsze trzeba to przeczekać, no bo kogo interesuje bieganie po boisku , nawet sympatyczne, grup artystycznych, kiedy za chwilę będą biegać gwiazdy światowych boisk?

 10 czerwca 2012 – godz. 17.55

 Zawodnicy są już na murawie. Za chwilę hymny. Włosi śpiewają, trochę gwizdów na początku ze strony Hiszpanów, ale za chwilę już pełen szacunek, dla FRATELLI D,ITALIA. Hiszpański hymn jako jeden z niewielu na świecie nie ma słów, ale dla kibiców to żadna przeszkoda. Zrobiło się światowo i podnośnie. Jeszcze tylko końcowe odliczanie, three, two, one i… gramy

 10 czerwca 2012 – godz. 18.00

 Mecz, jak mecz. W pierwszej połowie bez wielkiej gry, ale nawet takie mecze na żywo, w towarzystwie gorąco reagujących na każde zagranie fanów, jest wielkim widowiskiem. A fani reagują naprawdę gorąco. Niemiłosiernie wyzywają piłkarzy włoskich (Ballotelli jest ich „ulubieńcem”), w swoich języku. Z hiszpańskiego znam tylko dwa słowa: maniana i cerveza, ale wiem, że strasznie ich wyzywają. Ale za to zupełnie nie interesują ich siedzący ramię w ramię włoscy tifosi. I to jest właśnie piękne. Gorący, żywiołowy doping, ale ten facet siedzący obok mnie w innych barwach, to nie jest żaden wróg, tylko i jedynie przeciwnik w walce na gardła. Piękne. Jeszcze piękniej zrobiło się po dwudziestu minutach, kiedy ktoś w sektorze zaintonował naszą pieśń. Kilku podchwyciło, następni pomogli, a chwilę potem większa część stadionu głośno śpiewała: Polskaaaa,, Białooo – Czeeerwonii! Ciarki. Wokół pełno transparentów. Mnie najbardziej spodobał się ten w części hiszpańskiej: BRAVO, POLONIA! Na trybunach popłynęła nawet meksykańska fala. Co ciekawe, nie została przerwana nawet na sektorze VIP-owskim. Jak się bawić, to na całego. Do przerwy wynik bezbramkowy, bo Hiszpania zapomniała wystawić do gry napastnika. Teraz już przynajmniej wiem, czemu Barcelona nie wygrała Ligi Mistrzów. Piękna, koronkowa gra, tysiące efektownych podań, płynność akcji, ale piłka nożna to gole. Wygrywa ten, kto strzeli ich więcej.

 10 czerwca 2012 – godz. 18.45

 W przerwie chwila oddechu. Ale i tak jest za głośno, żeby zadzwonić do przyjaciół i pochwalić się, że jestem na meczu, że tuż obok mnie biegają po boisku: Pirlo, Cassano, Buffon, Casillas, Xavi, Inesta, Fabregas i jeszcze paru innych, równie dobrze znanych. Zadzwonię po meczu. Atmosfera sympatii i wzajemnej miłości udziela się niemal wszystkim. Za nami siedzą kibice Widzewa Łódź. Taka scenka za nami: znaleźli pod nogami 50 złotych. Szybko dochodzą do wniosku, że banknot musi być własnością dziewczyny, która w przerwie meczu sprzedaje za jedyne 12 złotych piwo na trybunach. No i zgubiła. Chłopacy długo się nie namyślając, biegną do niej z tekstem: My się nie wzbogacimy, a ona może nie mieć za co do domu wrócić wieczorem. I oddali. Prawda, że piękne? Ciekawe, czy gdyby byli na meczu ligowych Widzewa z Lechią ich reakcja byłaby podobna? Czy to tylko magia tej chwili?

 10 czerwca 2012 – godz. 19.00

 Na czerwono – żółtej części trybun ktoś uderza zdecydowanie w bęben. To znak, że pojawił się na meczu Manolo. Facet jeździ za swoją reprezentacją zawsze i wszędzie. I jeszcze tacha za sobą ten swój słynny bęben. Musiał więc zjawić się i w Gdańsku. Od razu atmosfera o kilka stopni podskoczyła. Mecz zrobił się nawet dramatyczny, padły wreszcie gole. Czego więcej chcieć od życia?

 Wszyscy radują się. Mecz zakończył się remisem 1-1. Wychodzimy powoli ze stadionu. Zmęczeni, ale zadowoleni. Jak pozostali fani. Było fajnie… Jestem bardzo zadowolony z tego, że dotarłem na EURO, jestem dumny z tego, że EURO dotarło do naszego Gdańska…

Total Page Visits: 376 - Today Page Visits: 1

WASZE KOMENTARZE

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Related Post

Dzień dobry…Dzień dobry…

Był kiedyś taki mądry polski pisarz, który mawiał, że jak będzie chciał coś dobrego przeczytać, to sam sobie napisze książkę…

Wziąłem sobie te słowa do serca i postanowiłem, że zamiast jedynie czytać mądre rzeczy o piłce nożnej, będę także sam o niej pisał. A że po kilkunastu latach obecności przy piłce juniorskiej i lokalnej trochę doświadczenia posiadłem, dlatego stworzyłem portal o pomorskiej piłce.

Ale nie będzie on tylko dla mnie. Będzie dla każdego sympatyka pomorskiej piłki nożnej.
Nie przypadkiem w górnej części strony wyświetla się motto:



Pomorskiej, czyli tej od Władysławowa po Debrzno, od Zaleskich, po Lasowice Wielkie. Bo właśnie tam, a także w innym miejscowościach, miejskich dzielnicach, jest prawdziwa piłka nożna.

O tym wszystkim chciałbym z Wami rozmawiać.

Dla Was, dla Waszych opinii, a także Waszych tekstów, tych krótszych, jak i dłuższych, będzie na tej stronie miejsce. Każdy z nas ma swoje sympatie klubowe, ale miejsce tutaj jest dla każdego, dla każdej opinii. Jedynym kryterium będzie szacunek dla drugiego kibica i jego słów.

Będą rankingi autorskie, będą zestawienia strzelców, będą inne klasyfikacje. Liczę, że nie będę tutaj sam.


Czujcie się jak u siebie w domu.

Zapraszam do rozmowy o pomorskiej piłce…

Total Page Visits: 376 - Today Page Visits: 1

DLACZEGO PUCHAR POLSKI NIE JEST ATRAKCYJNY?DLACZEGO PUCHAR POLSKI NIE JEST ATRAKCYJNY?

puchar

PUCHAR POLSKI - JAKI JEST?

W zasadzie miałem już więcej nie zabierać głosu w sprawie Pucharu Polski, ale zdecydowałem się na jeszcze jedną próbę przedstawienia swojej opinii. Obiecuję, że to będzie ostatnia próba.

A wszystko to w nawiązaniu do ostatniego wpisu Jarosława Kościelaka o regionalnym Pucharze Polski i losach jego zwycięzców

Przede wszystkim jedno wyjaśnienie: nie piszę tego tylko po to, żeby robić burzę o nic. Wiem, że dziś mamy na świecie ważniejsze sprawy niż reformowanie Pucharu Polski. Wiem również, że temat nie jest prosty i jednoznaczny.

Nie obarczam winą Pomorskiego Związku Piłki Nożnej – organizatora tych rozgrywek - wiem, że chcieliby mieć rozgrywki atrakcyjne, do których garną się wszyscy. Niestety, tak nie jest. Z różnych powodów regionalny Puchar Polski nie jest już żadną atrakcją dla pomorskich klubów i większość z nich robi wszystko, aby tej „atrakcji” uniknąć. Przypominam, że od Klasy Okręgowej obecność w rozgrywkach Pucharu Polski jest obowiązkowa i zgłaszać się trzeba. Zgłaszać tak, ale grać i wygrywać już niekoniecznie.

W tegorocznych rozgrywkach, mimo że to dopiero pierwsze dwie albo trzy rundy, wycofało się 8 zespołów (walkowery), a z grona zespołów „okręgówki” przegrało i odpadło już 25 (!) zespołów z tej klasy rozgrywkowej. Niektórzy przegrywali swoje mecze pięcioma, sześcioma golami, choć rywale byli niżej notowani. Zdarzyło się nawet 2-8. Jeśli to nie wygląda na, delikatnie mówiąc, brak zainteresowania tymi rozgrywkami, to co to jest?

Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że większość klubów z niższych lig po prostu nie widzi żadnej szansy na jakiś atrakcyjny mecz w przyszłości. W dodatku mecze rozgrywek pucharowych odbywają się jesienią, w środku tygodnia. Ile klubów A i B Klasy dysponuje boiskim z oświetleniem albo kadrą zawodników mogących zagrać mecz w środę o 15.00?

W poprzednich latach regionalny Puchar Polski był świetną okazją do rywalizacji dla amatorskich klubów, niezrzeszonych w Pomorskim Związku Piłki Nożnej. W obecnym sezonie zgłosiło się tylko pięć, z czego cztery zrezygnowały z gry jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziów.

Jednym z elementów, dla których, moim zdaniem, regionalny puchar nie jest atrakcyjny jest „losowanie” zespołów z uwzględnieniem kryteriów terytorialnych. Wiem, koszty dojazdów, rozumiem, ale w efekcie mamy powtórki z rozgrywek ligowych. Nie wiem komu jest potrzebny kolejny mecz KS Czernin z Orłem Ząbrowo, skoro oba te kluby rywalizują w tej samej grupie Klasy B i rozpaczliwie szukają ligowych punktów. Nawet jeśli przejdziesz tę pierwszą rundę, to w kolejnej spotykasz się z zespołem z najbliższej okolicy, z tej samej ligi, w której obecnie grasz, ewentualnie grałeś w poprzednim sezonie. To nie jest ciekawe dla nikogo.

Do tego te podziały na regionalne okręgi. Osobno Gdańsk, osobno Malbork, osobno Słupsk. W dodatku w gdańskim okręgu jest więcej zespołów, więc rozgrywają więcej rund niż np. drużyny z Malborka, choć w lidze grają na tym samym poziomie.

A może warto zaproponować zespołom, które zdecydują się na rywalizację w Pucharze możliwość grania z zespołami, z którymi na co dzień nie grają i prawdopodobnie nigdy w życiu nie zagrają. Może ma sens wyjazd, nawet daleki, żeby zagrać z zespołem z innego miasta czy powiatu? Zawsze to jakaś atrakcja. A, powiedzmy, od drugiej rundy dolosować drużyny z III i IV ligi. Wtedy takie rozgrywki będą atrakcją. Teraz nie są zupełnie.

Zwycięzca Pomorskiego Pucharu Polski. Brzmi ładnie, ale w rzeczywistości to nie jest najlepsza drużyna Pomorza, bo przecież w rozgrywkach w ogóle nie biorą udziału: Radunia, Chojniczanka, nie mówiąc już o Arce czy Lechii.

Puchar rozgrywany przez dwa lata? Przecież to jakieś kuriozum. Co stoi na przeszkodzie, żeby jesienią eliminować zespoły z niższych lig, a w nowym roku dokończyć rozgrywki do finału na Narodowym? Przecież wszyscy tak grają. My mamy patent polski, który sprawia, że dzieją się rzeczy.. dziwne. Bo jak określić sytuację, że zespół III ligi, który wygrał regionalny puchar rywalizuje w kolejnej rundzie krajowego pucharu, a w tym samym czasie ten sam zespół (nie rezerwy, tylko ta sama drużyna… jakby z przyszłości) odpada z kolejnego pucharu, który zakończy się rok później. Czego nie rozumiecie? Zespół gra w rozgrywkach Pucharu Polski, ale odpadł już z kolejnych. To tak jakbyście pojechali na atrakcyjne, dwutygodniowe wakacji, ale jednocześnie wróciliście po trzech dniach z wakacji przyszłorocznych. Wiem, trudno to zrozumieć.

W Anglii mają taki przepis, że jeśli drużyna z niskiej ligi zremisuje mecz Pucharu Anglii z faworytem, co w sumie zdarza się rzadko, ale jednak zdarza, to w nagrodę mecz rewanżowy odbędzie się na boisku rywala z Premier League, w dodatku z równym podziałem zysków meczowych. Wyobraźcie sobie, że klub z „okręgówki” remisuje z Lechią czy Arką i w nagrodę jedzie na rewanż do Gdańska lub Gdyni, kibice będą dopingować na stadionach oglądanych zwykle w TV swoich lokalnych zawodników, a w dodatku zarobią worek pieniędzy dla swojego klubu. Nierealne? W Anglii tak się dzieje.

Wiem, nie wszystko da się przekopiować jeden do jednego. Nie ta skala, nie te pieniądze, nie te terminy (w Anglii grają w styczniu i lutym), Wiem to wszystko, ale jeżeli z etosu Pucharu Tysiąca Drużyn ma coś zostać, to pora na zmiany.

W tegorocznym Pomorskim Pucharze Polski w grze pozostało już tylko osiem zespołów z Klasy A i dwie z B Klasy, (Kaszuby Połchowo oraz rezerwy Stoczniowca Gdańsk – której pierwszy zespół z pucharu już odpadł wcześniej), a przecież w grze nie mamy nawet kompletu zespołów z IV ligi.

W tegorocznym ogólnopolskim Pucharze Polski rozegrano tylko 1. rundę, a w grze pozostały już tylko trzy drużyny spoza naszych trzech lig centralnych. Zawisza Bydgoszcz, Rekord Bielsko-Biała oraz Lechia Zielona Góra – wszyscy z III ligi.


Reasumując: Przy obecnym systemie rozgrywania Pucharu Polski praktycznie niemożliwe jest zagranie meczu z zespołem z dużo wyższej ligi niż „okręgówka”, a jedyne co można ugrać to spotkanie z rywalem ze swojego terytorium i zwykle ze swojej ligi. Nic zatem dziwnego, że w kolejnych rozgrywkach startuje coraz mniej drużyn z A i B klasy (obecnie mniej niż 60 na 171 w rozgrywkach ligowych).

Wolałbym widzieć rozgrywki, w których zamiast "tysiąca" drużyn zagra połowa z tego, ale takich, które będą gotowe na ciekawe mecze, nie przestraszą się 60 kilometrowego wyjazdu i będą marzyć o prawdziwych piłkarskich świętach w swoich regionach.

W obecnej sytuacji nie widzę na to szans.


Total Page Visits: 376 - Today Page Visits: 1

Jesteśmy wszędzie tam…Jesteśmy wszędzie tam…

Dziś będę się mądrzył o gdańskiej Lechii. Nie dlatego, że większość z nas kibicuje temu klubowi, ale żeby zwrócić uwagę na pewien piłkarski fenomen. Długo zbierałem się do napisania kliku słów, aż wreszcie przyszła odpowiednia pora.

Dzięki pomocy Marka Stypułkowskiego i Gdańskich Autobusów i Tramwajów, udaliśmy się na mecz finałowy Pucharu Polski do Warszawy. 

Dziesięć miesięcy temu Lechia Gdańsk mocno rozpaczliwie walczyła o utrzymanie w naszej ekstraklasie. Nie było łatwo, był nawet taki moment, kiedy zacząłem sobie wyobrażać grę biało – zielonych na zapleczu ekstraklasy. Koniec końców – udało się. Drużyna, która chwilę wcześniej, do niemal ostatniej minuty, biła się o tytuł mistrza Polski, po trudnych bojach uratowała ligowy byt. Spora trauma dla kibica. Kolejny sezon ligowy nie zapowiadał się zbyt optymistycznie. Drużyna z wieloma piłkarzami kompletnie bez formy, ale za to z bardzo wysokimi kontraktami znacząco obciążającymi klubowy budżet. Zawodnicy już nie najmłodsi, raczej nie rokujący dobrze na przyszłość. Do tego sytuacja finansowa klubu nie pozwalająca na zakupy/transfery nowych zawodników, zaległości finansowe wobec graczy, ogólnie kiepska atmosfera. To wszystko nie napawało optymizmem. I tutaj, jak to się mówi, cały na biało, wkracza na arenę Piotr Stokowiec.
Nie będę ukrywał, że w moim postrzeganiu footballu rola trenera nigdy nie była priorytetem (sorry, Rafał). Tyle razy już polscy piłkarze zwalniali trenerów. A trzy dni potem, w zasadzie bez trenera, grają jak z nut, w niczym nie przypominając słabiutkiej drużyny z poprzednich tygodni.
Ale teraz miało być zupełnie inaczej.
Piotr Stokowiec zaczął swoją przygodę z Lechią od odsunięcia od składu Marco Paixao. Przypomnę, Króla Strzelców Ekstraklasy, naszego najlepszego egzekutora. Iście szatański plan. Jeśli dodamy do tego rezygnację z usług takich graczy, jak Mila, Krasić, Wojtkowiak, czy Peszko, to zaczęło robić się… nerwowo.
To, co wydarzyło się potem, było… niesamowite.

Dziś, na początku maja, Lechia jest wiceliderem ekstraklasy, zagrała w finale Pucharu Polski, zagra w europejskich pucharach i ciągle walczy o mistrzostwo Polski.
A to wszystko w składzie z zawodnikami, którzy parę miesięcy temu prezentowali się bardzo słabo, popełniali niezliczone ilości błędów, nie gwarantowali żadnej solidności. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Kopciuszek zamienił się w Królewnę, piłkarze zaczęli niemal co tydzień okupować jedenastki kolejki, zbierać laury, awansować do krajowych reprezentacji seniorów (Haraslin Słowacja, Mladenovic Serbia). Jak to możliwe? Jeśli do tego dodamy młodych piłkarzy w pierwszej jedenastce, Polaków, a jedyni obcokrajowcy w składzie, to piłkarze już w Polsce zadomowieni, mówiący naszym językiem.

Rafał powiedział mi ostatnio, że widział w TV świetnie grającą Wisłę Kraków, że taka gra przyciąga tłumy na stadion, a nie to co Lechia, która gra nudno i mało efektownie. Chciałbym tylko zauważyć, że ta świetnie grająca Wisła ma w tabeli dwadzieścia punktów mniej od Lechii. Co zatem jest siłą drużyny z Gdańska? Oczywiście, że nie gramy efektownego futbolu, oczywiście, że często brakuje fajerwerków. Ale fajerwerki już były, tylko sukcesów brak. Grasz w takim stylu, jakich masz wykonawców. Lechia nie ma wielu kreatywnych piłkarzy, więc uczyniła swoim stylem żelazną defensywę, pressing, stałe fragmenty gry, dobrą grę bramkarzy, walkę, bieganie. I to wystarczyło. Konsekwencja w grze uczyniła nas czołowym zespołem tej ligi. Oczywiście, im bliżej końca rozgrywek, tym trudniej. Zespół bez przedsezonowych wzmocnień, z 15 zawodnikami nadającymi się do ligowego grania, walczący równolegle w Pucharze Polski, karany bez opamiętania żółtymi kartkami walczy ile ma sił. A tych sił coraz mniej, zawodników do grania również. Dlaczego tak? Bo klub wreszcie postawił na normalność i odszedł od kontraktowania wagonów anonimowych zawodników, od astronomicznych, nie przystających do poziomu gry, zarobków. To miał być rok przełomowy, na przetrwanie, na przeczekanie i spokojne zbudowanie nowego zespołu. Tymczasem sportowy wynik zaskoczył dokładnie wszystkich: kibiców, piłkarzy, sam klub. W słabej polskiej lidze wystarczyło być konsekwentnym i dało to sukces.
Cieszmy się z tego, naprawdę doceńmy sukcesy trenera Stokowca, dokonania naszych piłkarzy. Kibicujmy im, zasłużyli na to. 

Weekend majowy dla nas, kibiców Lechii, miał w tym roku trochę inny wymiar. Po 36 latach Lechia po raz trzeci w historii zagrała w finale Pucharu Polski. Fanów Biało – Zielonych nie mogło na tym meczu zabraknąć, nie mogło również zabraknąć nas. Pojechaliśmy zatem. Wesoły autobus ZTM dotarł do stolicy przed godziną 13.00. 

Większość z nas pierwszy raz wizytowała Stadion Narodowy, więc zaczęło się od oceniania. I trzeba przyznać obiektywnie, że ta ocena nie była pozytywna. Ja wiem, że jak się ma na co dzień możliwość obcowania z naszym gdańskim ‘bursztynkiem”, to porównania nie wypadają dobrze, ale mnie osobiście Stadion Narodowy nie zachwycił. Dojazd do stadionu fatalny. Wąskie uliczki, zakręty, jeden wielki korek. Z daleka nic imponującego. Bryła mająca przedstawiać biało czerwone gniazdo, bardziej przypominał namiot cyrkowy. Biel i czerwień też jakaś wyblakła. Wokół pełno drzew, co samo w sobie nie jest złe, ale wizerunkowo słabe, bo stadion zasłaniają. Z bliska bez rewelacji. Przestrzeń wokół stadionu zupełnie nie wykorzystana. Schody na górę bardzo długie i strome. Jak ktoś jest chory, starszy, albo taki gruby, jak ja, to może się solidnie zmęczyć, zanim dotrze na górę. W środku poszukiwałem telebimów. Te na środku słabo widoczne, a w dodatku przez większość meczu (przynajmniej tę większość, którą widziałem, nie widzieliśmy tablicy z wynikiem i czasem gry. Słabe. Zamiast tego, niemal na stałe komunikat z poleceniem zaniechania używanie środków pirotechnicznych. Na pewno ludzie bardzo się tym przejęli. Widoczność z trybun niezła, bałem się, że będzie gorzej. Murawa słaba, jak na obiekt, na którym co tydzień raczej meczów się nie rozgrywa. Ocena ogólna: nic specjalnego, czym można byłoby się zachwycać. Normalny, spory, nowocześnie zbudowany stadion. 
Dla mnie i tak synonimem Stadionu Narodowego, czymś, co będę pamiętał chyba na zawsze, będzie czerwona tabliczka z napisem: BRAMA NR 10.

Pod tę nieszczęsną bramę dotarliśmy przed godziną 14.00. Kolejka ogromna, widać, że ludzie stoją tu już od dawna. Grzecznie ustawiamy się w kolejce i szybko zdajemy sobie sprawę, … że nie będzie łatwo wejść. Przez kolejną godzinę przesunęliśmy się tylko o parę metrów i to tylko dlatego, że tłum pod bramą po prostu zgęstniał. Nie wiem, ile tam mogło czekać osób. Na pewno kilka tysięcy.
Im bliżej godziny rozpoczęcia meczu, tym bardziej nerwowo robi się pod bramą. Na pobliską stację podjeżdżają kolejne pociągi i autokary. Pod bramą tysiące fanów nie rozumiejących dlaczego nie mogą wejść. Ci z tyłu czując presję czasu napierają coraz bardziej. Robi się nerwowo i coraz bardziej niebezpiecznie. Już wiemy, że na mecz nie zdążymy. Telefony do znajomych i denerwująca informacja, że ci z sektorów neutralnych siedzą na stadionie. My tego szczęścia nie mamy. Pod presją tłumu uchylono o parę metrów bramę, ale to niczego nie zmieniło. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do bramy wejściowej, kiedy sytuacja stała się bardzo niebezpieczna. Tłum napierał coraz mocniej. O godzinie 16.00, w łączności z tymi, którzy dostali się na stadion, odśpiewaliśmy hymn Lechii. 

W tym momencie przestało być już zabawnie. Mecz trwał, tysiące ludzi stało pod bramą, nad głowami krążył nieustannie policyjny śmigłowiec, a policyjne tuby krzyczały, że „PROSZĘ SIĘ ROZEJŚĆ, ZGROMADZENIE JEST NIELEGALNE”. Nie wierzyłem. Tłum napierał coraz bardziej, choć prawdę mówiąc nie było tam jakiejś wyjątkowej agresji. Myślę, że kolejka w Biedronce zachowywałaby się podobnie, gdyby ktoś nie chciał przez dwie godziny otworzyć kasy.
Zrobił się niemożliwy ścisk i było już bardzo niebezpiecznie. Niektórzy zaczęli dla swojego bezpieczeństwa wycofywać się spod bramy. W tym momencie policja postanowiła użyć siły. W ruch poszły pałki i gaz. Problem w tym, że nie było możliwości wycofać się do tyłu. Ktoś, kto podjął taką decyzję, nie rozumiejąc zupełnie psychologii tłumu, nie widząc, że ludzie nie mają gdzie się wycofać, powinien ponieść surowe konsekwencje. Kiedy z tłumu zaczęli wynosić na rękach ludzi, kiedy zobaczyłem młodą dziewczynę, którą ktoś na betonie reanimował, to wiedziałem, że od meczu ważniejsze jest życie i zdrowie. Wycofaliśmy się w bezpieczne miejsce pod płot.
Było tam mnóstwo osób. Kobiet, dzieci, dziewczyn. Załzawione oczy od gazu, przestraszone, rozgoryczone, załamane tak, jak my. Już nam się nigdzie nie spieszyło. Ludzie relacjonują wydarzenia spod bramy. Mówią o tym jak kontrolowano małe dzieci, jak sprawdzano im, porównywano z dokumentem i z jakimś zestawieniem na papierze numery PESEL, jak ich kontrolowano.

1

Pomijając wszystko, ja się pytam, czy mimo wszystko, kosztem wniesienia części rac, które i tak znalazły się na stadionie, nie byłoby rozsądniej wpuścić część ludzi dla rozładowania tłumu i uniknięcia poważnej tragedii.
Zbigniew Boniek igra z ogniem. Nie chciałbym, żeby przeszedł do historii, jako ten prezes, za którego kadencji wydarzyła się wielka tragedia.

Przeczytajcie koniecznie historię kibica z Białegostoku:
https://gol24.pl/laczy-nas-pilka-ale-wciaz-dziela-bariery-list-czytelnika-do-prezesa-pzpn-w-sprawie-meczu-jagiellonia-bialystok-lechia-gdansk/ar/c2-14099017

Po godzinie 17.00 w miarę sprawnie przeszliśmy przez tę nieszczęsną bramę z numerem 10 i poszliśmy na stadion. Za nami stało jeszcze wiele osób. Na trybuny dostaliśmy się w 50minucie meczu. Nawet nie na trybuny, bo ścisk był taki, że przepchnęliśmy się tylko na schody. 

Wchodząc na stadion po takich przygodach marzyłem tylko o tym, żeby Lechia wzniosła puchar. Żeby jedynym, co zapamiętam z tego dnia nie była ta tabliczka z numerem bramy.
Udało się. Trudy zostały wynagrodzone. Lechia wygrała mecz i zdobyła Puchar Polski, choć oczywiście nie mogło obyć się bez emocji, nieuznanej bramki, nerwów. Wygraliśmy. Gardło zdarte, głosu nie ma, łzy popłynęły. Mogliśmy spokojnie wyjść ze stadionu. Seria pamiątkowych zdjęć i powrót do autokaru. Wreszcie odpoczynek. Mogliśmy ruszać, a w autokarze rozległo się gromkie PUCHAR JEST NASZ!!!

W Gdańsku, o 2.00 w nocy, zmęczeni, ale szczęśliwi, stwierdziliśmy zgodnie z Filipem, że pomimo „drobnych” problemów, za rok chętnie znowu pojedziemy:)

Total Page Visits: 376 - Today Page Visits: 1